Czternaście lat temu terminowałem u jednego takiego czarodzieja. Pojeb niesamowity, mistyk otoczony gromadką fanatyków. Ponoć swoje moce rozwinął sam, kiedy po eksperymencie z ziołami wyszedł z ciała i zawędrował do samej Otchłani.
Mimo potęgi, jaką zdobył, ciągle było mu mało. Odurzał się coraz bardziej, ganiał nas po różne zioła, a potem zamykał się na szczycie wierzy medytując i pisząc nowe bluźniercze inkantacje. Nigdy nie zapomnę widoku jego zapadniętych oczu i skóry opiętej na wygolonej czaszce, a w szczególności rąk, chudych, pożółkłych, z nabrzmiałymi sinymi żyłami i rozlanymi krwiakami w miejscach, w które wbijał strzykawki.
Nieraz po takim seansie albo narkotycznej orgii ku czci Baalzeka wymykał się, cały umazany w krwi i gównie, mamrocząc pod nosem, półnagi, zdyszany przemykał korytarzami Wieży w poszukiwaniu grzybów albo chociaż odrobiny farby, którą mógłby wciągnąć i odroczyć trochę nieunikniony powrót do świata żywych. Podczas jednego z takich poszukiwań zaszedł do dormitorium adeptów, w którym akurat siedziałem przy kuli przeglądając vichen.
- Cokolwiek… Maszz może… Kurwa… Daj… no weź… Ma-asz nie pierdol wiem prze-ecież, że masz – daj, DAJ! Klej jakiś farbę ziele bagienne masz kurwa, nie próbuj kłamać sku-u-urwysynuuuu… - zawył gorączkowo rozglądając się po komnacie nieprzytomnymi oczami.
Skoczyłem do szafki i zacząłem wyrzucać z niej bieliznę. W końcu znalazłem to, czego szukałem – mały mieszek z lekarstwem na kaszel. Podałem go mistrzowi – wyszarpnął mi go i zachłannie opróżnił, a następnie osunął się na posadzkę ciężko dysząc.
Tej nocy siedziałem z nim i słuchałem go. Opowiadał mi o swoich kontaktach z demonami – o tym, jak w podróżach po Otchłani zawiązał Pakt z Fauculusem, jak oddawał mu się za odrobinę magicznej wiedzy – jak mordował prostytutki w rodzinnym mieście, by złożyć je w ofierze i jak został za to wygnany. Mówił o swoim marzeniu – pragnął pochłonąć moc tylu demonów, by móc dorównać bogom. Twierdził, że ma na to sposób.
Minęło kilka tygodni. Mistrz zdawał się nie pamiętać o naszej rozmowie, a ja nie chciałem mu o tym przypominać. Czyściłem kotły i wyganiałem zaspane kurwy z jego komnat, a po pracy czytałem księgi zaklęć i gapiłem się w kulę. Myślałem, że tamta noc nie pociągnie za sobą większych konsekwencji. Jak już się pewnie domyślacie, myliłem się.
Mistrz wezwał mnie do siebie, samego. Od razu poczułem niepokój – na wyższych piętrach wieży bywałem rzadko, a i wtedy zawsze w towarzystwie reszty terminujących.
Kiedy uchyliłem drzwi do pracowni zobaczyłem jego, Czarodzieja umazanego po pas w cuchnącej mieszaninie wydzielin ciała. Pokój cały pokryty był bluźnierczymi napisami, pustymi naczyniami po halucynogennych eliksirach i kawałkami drobnych ciałek. Niemowlęcych. Mag odwrócił się do mnie i uśmiechnął. Zęby miał czerwone od krwi. Zebrało mi się na torsje.
- To był jedyny sposób, żeby go wezwać. – powiedział.
- Wezwać kogo? – spytałem przerażony.
- Jego! Anioła! – krzyknął Czarodziej wskazując na podwyższenie znajdujące się przy otwartym wysokim oknie. Rzeczywiście, leżał tam nagi anioł o złotej twarzy. Skrzydła miał połamane, a gardło wyglądało na przegryzione. – Wyssałem jego krew i pożarłem duszę. Wiesz co to oznacza?! Wiesz, co się stanie z tym, który pożera anioły i diabły?
- Nie! – zapłakałem.
- JESTEM BOGIEM! – wył.
- UŚWIADOM TO SOBIE! – dodał zagarniając mnie ramieniem i ciągnąc w stronę anioła – TY TEŻ JESTEŚ BOGIEM, TYLKO WYOBRAŹ TO SOBIE!
Nie, proszę! – jęczałem miażdżąc przy każdym kroku dziecięce kończyny. – NIE! – krzyknąłem już bardziej stanowczo, odrzucając przy tym jego rękę.
- JESTEŚ NIEPOCZYTALNY, ZA CZYNY SWE NIEODPOWIEDZIALNY! – wrzeszczał Magik napierając na mnie. Przestraszony odepchnąłem go na podest. Ciało anioła zsunęło się z niego i wypadło przez okno. Czarodziej chwycił za skrzydło, jednak było już za późno. Anioł pociągnął go za sobą w dół.
Od tego czasu zerwałem z magią. Wróciłem do mame i lurkuję teraz ze starej kuli pracując na pół etatu w sklepie ze zbrojami. Mam tylko nadzieję, że prawda o śmierci Czarodzieja nigdy nie wyjdzie na jaw. PS TAK BYŁO